wtorek, lipca 24

Informacja

Proszę o wybaczenie wszystkich czytelników. Przykro mi, ale zawieszam pracę nad blogiem na rzecz nowego bloga. Link znajdziecie na koniec posta. Przepraszam wszystkich, którzy ze zniecierpliwieniem czekali na następny rozdział. Jednakże nie porzucam bloga na zawsze. Jak zakończę, bądź zniechęcę się do prac nad tamtym tekstem, to wrócę do tego. Jeszcze raz bardzo przepraszam.

http://bliznyszramy.blogspot.com/

czwartek, lipca 19


-3-
Żyłam tylko w połowie. W przeraźliwym stanie między życiem a śmiercią. Cały zgiełk wokół mnie był dla mnie niczym. On mnie zabił. Przynajmniej wolałabym, żeby to zrobił. Co poza nim miałam? Kąt w ciasnym mieszkaniu. Matkę. Ból. Pustkę. Nagle wszystko przestało sprawiać mi radość. Jakby coś zmiażdżyło mnie od środka, a ja jakimś cudem jeszcze utrzymywałam się kurczowo przy życiu. Pragnęłam tylko jednego. Usłyszeć ostatni raz jego głos i umrzeć. Bo czy życie ze zniszczonym sercem ma sens?
- Mogę wykonać telefon? – wymamrotałam do policjanta siedzącego przede mną. On uważnie zlustrował moją twarz.
- Tak, oczywiście. – wstał – Tam stoi. – wskazał na zdezelowany, stary model stojący na stoliku w rogu. Wstałam z trudem i mijając rząd biurek i krzeseł, podeszłam do telefonu.  Trzęsącymi się rękoma wybrałam numer, który od miesięcy znałam perfekcyjnie na pamięć. Z przyspieszonym oddechem czekałam na sygnał.
- Podany numer nie istnieje. Podany numer nie istnieje. Podany numer…
                Rzuciłam słuchawką. Niemożliwe. Nie. Musiałam się pomylić. Uważnie wybierając każdą cyfrę, spróbowała się połączyć jeszcze raz.
- Podany numer nie istnieje.
                Stałam ze słuchawką przy uchu jak zaczarowana. Nie potrafiłam się ruszyć. Z moich szeroko otwartych oczu ciekły łzy. Zaczęłam go nienawidzić, za to, co mi zrobił. Nienawidziłam siebie za to, jak bardzo go kochałam. Omotał mnie na tyle, że uważałam ten cały szpetny świat za coś niezwykłego. Teraz prawda wymierzyła mi policzek w twarz.
                Tak zastała mnie matka. Patrzyła na mnie tak, jakby mnie nie poznawała. Nie wiem, co zrobiła, ale zostałam wypuszczona. Drogę przejechałyśmy w milczeniu, tylko czasem Jenna obdarowywała mnie zatroskanym spojrzeniem. Zadowalał mnie fakt, że  nie musiałam się tłumaczyć.
                Nie patrzyłam bezpośrednio na nią, siedzącą na sofie tuż obok mnie. Obserwowałam w grobowej ciszy spadające krople deszczu, rozbryzgujące się w spotkaniu z powierzchnią. Jenna nie potrafiła się odezwać. Była na tyle inteligentna, że wiedziała kiedy może mówić. Kilka razy otwierała usta, jednak w ostatniej chwili wycofywała się z tego, udając, że ziewa. Bawiło mnie to, jednakże nie umiałam się uśmiechnąć. Czułam niewyobrażalny bezsens wszystkiego, czego doświadczałam. W pewnym momencie matka nie wytrzymała. Wstała i odwróciwszy ode mnie twarz, rzekła
- To coś, z czym musisz zmierzyć się sama – wyszła do kuchni. Nie wierzyłam w to, że znajdowałam się w sytuacji bez wyjścia. Oddałabym wszystko, byleby tylko wrócił. Rozpaczliwie szukałam ostatniej deski ratunku. Laptop. Dopadłam go i tak gwałtownie otworzyłam, że prawie wyślizgnął mi się z rąk. Złapałam go jednak kurczowo, wbijając paznokcie w ekran. Ze zniecierpliwieniem i jednocześnie panicznym strachem stukałam w klawisze. Otworzyłam czat.

Użytkownik o danym adresie ID nie istnieje.

Zmartwiałymi rękoma spróbowałam wysłać maila. Utrudniały mi to piekące, załzawione oczy, w których litery rozmazywały się na tyle mocno, że wręcz niemożliwe było odróżnienie jednej od drugiej. Jednak e-mail wpisałam z dokładnością co do jednej. Zanim wysłałam z roztkliwieniem przeczytałam go kilkakrotnie. Z zamkniętymi oczyma kliknęłam wyślij.
                Odpowiedź przyszła momentalnie. Z łomoczącym sercem otworzyłam.

E-mail nie został wysłany. Odmowa serwera. Sprawdź poprawność adresu.

                Prawie nie słyszałam jak głośno zawodziłam. Bolało mnie wszystko w środku, jakby tysiące szpilek przebijało się przez moje wnętrzności. Z wysiłkiem, wiedziona złudną nadzieją, wprowadziłam link do Facebook ’a. Wyszukałam Aarona Knight. Przeglądałam profil za profilem, jednak żaden z nich nie pasował do Tego Aarona.
                Sprawdziłam po kolei każdy portal, którego kiedykolwiek używał. Nigdzie nie zostawił śladu.
Użytkownik usunął swoje konto.
Adres jest nieprawidłowy.
Proszę sprawdzić adres WWW.
                W pokoju zrobiło się lodowato. Powiew październik owego popołudnia mroził mnie niczym suchy lód. Pragnęłam zasnąć i się nie obudzić. Wstałam, trzęsąc się z zimna. Rzuciłam się na łóżko w swoim pokoju. Przymknęłam powieki i odpłynęłam.

                To coś, z czym musisz zmierzyć się sama.

            - Znasz go? – Veronica stuknęła mnie długopisem w ramię i wskazała ruchem głowy na siedzącego w rogu blondyna, którego uprzednio spotkałam na korytarzu. Podążyłam wzrokiem za jej wskazaniem i nasze spojrzenia się spotkały. W jego oczach była głębia, która mnie przyciągała. Nie potrafiłam się od niej oderwać.
            - Dopiero co go poznałam – odpowiedziałam, nie odwracając oczu od chłopaka. – Pomogłam znaleźć mu salę. Nawet nie wiem jak ma na imię.
            - A patrzycie na siebie tak, jakbyście się znali od wieków. – speszona, spojrzałam na nią. Uśmiechała się dwuznacznie – Nie jest zły.
            - Co masz na myśli? – chciałam udawać obojętną wobec niego, jednak Vera wyłapywała najdrobniejsze sygnały.
            - Podoba ci się, sama dobrze o tym wiesz. Radziłabym ci działać szybko, póki nie straci zainteresowania.
            Uniosłam brew.
            - Myślisz, że jest zainteresowany? – odparłam, podśmiewając się lekko.
            - No ba. – żachnęła się – Oboje macie to wypisane na twarzy. Więc skończ tę szopkę i idź się z nim umów.
            Spojrzałam na niego raz jeszcze. Uśmiechał się do mnie nonszalancko. Jeden kącik ust unosił się wyżej od drugiego. Był to uśmiech zawadiacki, pełen uroku. Nie przenikniony. Mógł oznaczać tak wiele. To mnie w nim właśnie urzekało.
            Zapanował zgiełk. Zadzwonił dzwonek. Jednak ja widziałam, jak podchodzi do mnie, przepychając się przez ścieśniony tłum wybiegających uczniów.
            - Hej. – powiedział tylko tyle. Tyle wystarczyło, by upewnić mnie w przekonaniu, że zaczyna się coś ważnego. Coś, czego nigdy nie zapomnę.
           
Obudziłam się gwałtownie. Przez moment dyszałam ciężko, szarpiąc paznokciami pościel. Dłuższą chwilę zajęło mi uspokojenie się na tyle, by twardo opaść z powrotem na łóżko. Wierciłam się niespokojnie, pojękując cicho. Starałam się uwolnić od targającego mną bólu, jednakże bezskutecznie. Wciągałam powietrze zachłannymi wdechami, a mimo tego notorycznie zaduszałam się własnymi łzami. Szczypałam swoją własną twarz, by upewnić się, czy nadal należy do mnie. Nie umiałam tak żyć. To było niewykonalne.
Nie byłabym w stanie ponownie zasnąć. Podniosłam się ,wciąż nieprzytomna, potykając się o wszystko, co tylko leżało  na posadzce. Oparłam się o framugę drzwi. Starałam się zahamować galopujące tętno. Wtem usłyszałam, jak Jenna z kimś rozmawia.
- Rozumiem, że muszę poddać się tej terapii. Jednakże, nie mogłabym zostać w domu? Wie, pani mam dorastającą córkę, która przechodzi teraz trudny okres… Ach tak, rozumiem. No cóż, więc będę musiała ją uprzedzić. Dobrze. Dziękuję. Do widzenia.
- Przed czym będziesz musiała mnie uprzedzić? – zapytałam drżącym głosem. Jenna milczała, patrząc na mnie z przestrachem. Jak zwykle.
- Przed czym będziesz musiała mnie uprzedzić?! – wrzasnęłam tym razem, a oczy znów zaczynały mnie piec.
- Ja… - zaczęła niemrawo. Wiedziałam, że to dobrze nie rokuje. Starając opanować trzęsienie się kończyn, kucnęłam chowając twarz w dłoniach.
- Nic nie mów – szepnęłam i sama będąc tym zaskoczona, zaczęłam nucić kołysankę. Przerażającą kołysankę.

poniedziałek, lipca 9


-2-

W powietrzu unosił się charakterystyczny, drażniący zapach kurzu. Ciepło słonecznego światła przebijającego się przez muślinowe zasłony ogrzewało moją, już i tak rozpaloną skórę. Odetchnęłam głęboko. Nie miałam ochoty uchylać powiek. Migawki z ostatniej nocy huczały mi w głowie, nie pozwalając oderwać od siebie myśli. Nawet nie walczyłam, by się od nich uwolnić. Nie czułam się winna. Trwałam w przekonaniu, że wszystko potoczyło się dokładnie tak, jak miało. Zanurzyłam się we własnych wspomnieniach. Ilekroć do nich wracałam, tętno przyspieszało, a serce tłukło się niemiłosiernie. To było dokładnie to, czego chciałam. Na ślepo wyciągnęłam rękę w miejsce, w którym powinna znajdować się jego twarz. Zamarłam. Moja dłoń ścisnęła tylko powietrze. Zesztywniałymi palcami przeczesałam pościel. Prześcieradło obok mnie było chłodne. Uchyliłam powieki. Leżałam na łóżku w swojej sypialni. Wokół mnie nie było nikogo.

- Aaron? – szepnęłam. Jeszcze raz pobieżnie rozejrzałam się po pokoju. Kołdra w miejscu, w którym leżał była zwinięta.

- Aaron? – krzyknęłam nieco głośniej – Aaron, jesteś tutaj?

Wrzuciwszy na siebie pierwszy lepszy podkoszulek, ruszyłam do salonu. Przystanęłam w drzwiach. Wszystko wyglądało dokładnie tak, jak to wczoraj zastałam. Okropny śmietnik.

                - Aaron? – powiedziałam już bez przekonania. Wyszedł. Może nawet miał rację. Jeszcze Jenna wróciłaby wcześniej. Sąsiedzi by zauważyli. Nie zdzierżyłabym tych spojrzeń pełnych dezaprobaty. Westchnęłam. Podeszłam do szafki w kuchni i wyciągnęłam pudełko płatków pszennych. Nieopatrznie zrzuciłam paczkę z herbatą. Schyliłam się, by odłożyć ją z powrotem na półkę. Wtem zauważyłam, że na porcelanowych płytach leży coś jeszcze. Biała karteczka. Mamy cały plik takich w salonie. Podniosłam ją.

Roselyn

Przepraszam, ale musiałem wyjść. Nie wiem, cz

Z miejsca rozpoznałam charakter pisma. Jednak napis ten mnie przerażał. Ostatnie słowo było urwane. Od litery „z” ciągnęła się długa, nierówna, rozmazana kreska, jakby ktoś go szturchnął. Kartka była nierówno pozginana, jak gdyby ktoś chciał ją zmiąć. Przez chwilę pomyślałam, że może to była próba i kartka, którą miałam być adresatką wygląda inaczej, ale żadnej takiej nie znalazłam. Wpatrywałam się w pospiesznie nabazgrane zdanie. Co to miało znaczyć?  Pochwyciłam telefon. Żadnych nowych wiadomości. Żadnych nieodebranych połączeń. Zerknęłam na zegarek w górnej części ekranu. Jedenasta. Opuściłam szkołę.

- Cholera. – powiedziałam i zerwałam się na nogi. Wypadłam z mieszkania jak burza, zatrzaskując za sobą drzwi. W biegu dopinając bluzkę, walczyłam sama ze sobą, by wyrzucić wspomnienie karteczki znalezionej w kuchni. Chciałam, by wszystko było w porządku. Przynajmniej dzisiaj.

                Rozglądałam się nerwowo po korytarzu. Wśród tabunów nacierających na mnie uczniów nie rozpoznałam sylwetki Aarona. Chodziłam poirytowana tam i z powrotem, starając się odtworzyć wydarzenia od ubiegłego wieczoru do dzisiejszego poranka. Czyżby mnie unikał? Rozedrgana usiadłam i rozprostowałam nogi, starając się na powrót zapanować nad własnym ciałem.

                Dzwonek. Czy jego dźwięk zawsze był tak drażniący? Patrzyłam spode łba na kolegów z klasy. Nagle wszystko wydało mi się obce. Miałam wrażenie, że zaczęłam żyć nieswoim życiem. Wszyscy z niezwykłą dokładnością mnie unikali wywołując we mnie niepokój. Przez moment czułam się, jakbym nie istniała. Rozchichotane koleżanki wymijały mnie szerokim łukiem jak odmieńca. Aarona wciąż nie było.

                Usiadłam na niewygodnym krześle w pracowni chemicznej. Z nerwów wbijałam paznokcie w blat. Sekundy mijały, każde tyknięcie zegara powodowało u mnie duszności. Nie potrafiłam już odpędzić obrazu kartki. Każde słowo pulsowało w mojej głowie. Inni zdawali się nie zauważać mojego zdenerwowania. Jakby krzesło, na którym siedziałam, było puste. Mój wzrok intensywnie skupiłam na niezapełnionym siedzeniu pod ścianą. Oczami wyobraźni widziałam jak wchodzi przez drzwi i uśmiecha się do mnie nonszalancko, jak to miał w zwyczaju. Gdzieś w oddali usłyszałam swoje nazwisko.

- Anderson! – krzyknęła profesor. Siedziała przy swoim biurku, patrząc na mnie bez emocji.

- Obecna. – mruknęłam zdawkowo. Skupiłam się na nazwiskach. Analizowałam jedno po drugim. Knight, Knight, Knight… Czekałam jak zwiotczałe usta kobiety za biurkiem wymówią tą właśnie nazwę. Jednak ona przeszła swobodnie z J do L, jakby ono nigdy nie istniało. Następne z nich przepływały przez moje uszy, jednak żadne nie brzmiało chociażby podobnie.

- Dobrze. Dzisiaj porozmawiamy o…

- Co?! – krzyknęłam zupełnie niekontrolowanie. Kobieta zmroziła mnie wzrokiem.

- Chciałaś coś dodać… - ironia. Musiała sprawdzić, jak się nazywam. – Anderson?

                Przełknęłam ślinę.

- Przepraszam… Ale nie pominęła pani kogoś? – kobieta ściągnęła brwi.

- Nie wydaje mi się, żebym cię nie wyczytała. – mruknęła.

- Nie chodzi o mnie. Mam wrażenie, że Aaron nie został wywołany.

                Zapanowała głucha cisza. Czyżbym znalazła się w jednym z tych filmów, w których znałam kogoś, kto nigdy nie istniał? Nagle wszyscy zaczęli szeptać między sobą. Profesor wpatrywała się we mnie jednocześnie zdziwiona i podenerwowana.

- Z tego, co wiem, wynika, że pan… Knight został usunięty z listy uczniów dziś rano.

                Czułam jak mój oddech przyspiesza, a ciało wpada w drgawki. Co miałam przez to rozumieć?

- Jak to… usunięty? – wyjąkałam. – Nie rozumiem.

- Jego rodzice wpadli tu wczoraj wieczorem i zażądali niezwłocznego wypisu. Nic nie wiedziałaś?

                Czułam, że coś we mnie wrze. Z obłędem w oczach rozglądałam się dookoła. Nic mi nie powiedział. Jednakże teraz wszystko wskazywało na to, że mnie zostawił. Puste spojrzenia. To, jak mnie odpychał. Pytał o datę. Datę wypisu. Pytania o to, czy jestem szczęśliwa. Chciał wybadać, czy zaboli mnie jak…  Zerwie ze mną. A seks? Wykorzystał mnie. Nie, nie wierzę! W środku głowy chciałam krzyczeć. Wszyscy są zakłamani! Nie, to nie może być prawda.

                Wypadłam jak burza z sali, trzaskając za sobą drzwiami. Krzyki profesor słyszałam gdzieś w oddali, jednak brzmiały jak echo. To nie dzieję się naprawdę. Biegłam wzdłuż korytarza, przepychając osoby stojące mi na drodze. Zdawałam się nic nie widzieć i nic nie słyszeć. Jakże zdziwiona była sekretarka, gdy z impetem otworzyłam drzwi do jej gabinetu.

- Jak to, usunięty?! – wydarłam się i spojrzałam w oczy przerażonej kobiety.

- Ja… Nie wiem o co panience chodzi… Ja… - jąkała się. Byłam rozdarta.

- Nie mam czasu – nie kontrolowałam już tego co mówiłam. Patrzyłam na swoje ręce, teraz obce, które odpychają kobiecinę od biurka i przeszukują szufladę z aktami licealistów.  Jak przez mgłę słyszałam, gdy sekretarka wezwała ochronę. Wyrzucałam jedną teczkę po drugiej. Kartki latały w powietrzu, jak spadające liście. Desperacko przerzucałam nazwiska, szukając teczki Aarona Knight. Znalazłszy, drżącymi rękoma wyciągnęłam ją na biurko.  Wertowałam kartki. Serce waliło mi jak młotem. Bałam się to zobaczyć, a jednocześnie chciałam mieć pewność. Moje dłonie zatrzymały się. Nie… Stałam wmurowana w ziemię i nie mogłam oderwać pustego wzroku od słów w karcie. Czułam jak łza spływa po moim policzku.

Data wypisu: 29 września 2012

Prawie nie zauważyłam, jak dwóch muskularnych ochroniarzy obezwładnia mnie i wyprowadza z sekretariatu. Kartka znaleziona dziś rano pojawiła się jak żywa przed moimi oczami. „Przepraszam, ale musiałem wyjść. Nie wiem, cz”. Nie wiem, czy się jeszcze spotkamy. To koniec.

                To właśnie chciał napisać. To właśnie chciał mi powiedzieć. Usłyszałam czyjś przeraźliwy krzyk. Mój krzyk.