Proszę o wybaczenie wszystkich czytelników. Przykro mi, ale zawieszam pracę nad blogiem na rzecz nowego bloga. Link znajdziecie na koniec posta. Przepraszam wszystkich, którzy ze zniecierpliwieniem czekali na następny rozdział. Jednakże nie porzucam bloga na zawsze. Jak zakończę, bądź zniechęcę się do prac nad tamtym tekstem, to wrócę do tego. Jeszcze raz bardzo przepraszam.
http://bliznyszramy.blogspot.com/
Gdzie jest Roselyn?
wtorek, lipca 24
czwartek, lipca 19
-3-
Żyłam tylko w połowie. W przeraźliwym stanie między życiem a śmiercią.
Cały zgiełk wokół mnie był dla mnie niczym. On mnie zabił. Przynajmniej
wolałabym, żeby to zrobił. Co poza nim miałam? Kąt w ciasnym mieszkaniu. Matkę.
Ból. Pustkę. Nagle wszystko przestało sprawiać mi radość. Jakby coś zmiażdżyło
mnie od środka, a ja jakimś cudem jeszcze utrzymywałam się kurczowo przy życiu.
Pragnęłam tylko jednego. Usłyszeć ostatni raz jego głos i umrzeć. Bo czy życie
ze zniszczonym sercem ma sens?
- Mogę wykonać telefon? – wymamrotałam do policjanta siedzącego przede
mną. On uważnie zlustrował moją twarz.
- Tak, oczywiście. – wstał – Tam stoi. – wskazał na zdezelowany, stary
model stojący na stoliku w rogu. Wstałam z trudem i mijając rząd biurek i
krzeseł, podeszłam do telefonu. Trzęsącymi
się rękoma wybrałam numer, który od miesięcy znałam perfekcyjnie na pamięć. Z
przyspieszonym oddechem czekałam na sygnał.
- Podany numer nie istnieje. Podany numer nie istnieje. Podany numer…
Rzuciłam słuchawką. Niemożliwe.
Nie. Musiałam się pomylić. Uważnie wybierając każdą cyfrę, spróbowała się
połączyć jeszcze raz.
- Podany numer nie istnieje.
Stałam ze słuchawką przy uchu
jak zaczarowana. Nie potrafiłam się ruszyć. Z moich szeroko otwartych oczu
ciekły łzy. Zaczęłam go nienawidzić, za to, co mi zrobił. Nienawidziłam siebie
za to, jak bardzo go kochałam. Omotał mnie na tyle, że uważałam ten cały
szpetny świat za coś niezwykłego. Teraz prawda wymierzyła mi policzek w twarz.
Tak zastała mnie matka. Patrzyła
na mnie tak, jakby mnie nie poznawała. Nie wiem, co zrobiła, ale zostałam
wypuszczona. Drogę przejechałyśmy w milczeniu, tylko czasem Jenna obdarowywała
mnie zatroskanym spojrzeniem. Zadowalał mnie fakt, że nie musiałam się tłumaczyć.
Nie
patrzyłam bezpośrednio na nią, siedzącą na sofie tuż obok mnie. Obserwowałam w
grobowej ciszy spadające krople deszczu, rozbryzgujące się w spotkaniu z
powierzchnią. Jenna nie potrafiła się odezwać. Była na tyle inteligentna, że wiedziała
kiedy może mówić. Kilka razy otwierała usta, jednak w ostatniej chwili
wycofywała się z tego, udając, że ziewa. Bawiło mnie to, jednakże nie umiałam
się uśmiechnąć. Czułam niewyobrażalny bezsens wszystkiego, czego doświadczałam.
W pewnym momencie matka nie wytrzymała. Wstała i odwróciwszy ode mnie twarz,
rzekła
- To coś, z czym musisz zmierzyć się sama – wyszła do kuchni. Nie
wierzyłam w to, że znajdowałam się w sytuacji bez wyjścia. Oddałabym wszystko,
byleby tylko wrócił. Rozpaczliwie szukałam ostatniej deski ratunku. Laptop.
Dopadłam go i tak gwałtownie otworzyłam, że prawie wyślizgnął mi się z rąk.
Złapałam go jednak kurczowo, wbijając paznokcie w ekran. Ze zniecierpliwieniem
i jednocześnie panicznym strachem stukałam w klawisze. Otworzyłam czat.
Użytkownik
o danym adresie ID nie istnieje.
Zmartwiałymi rękoma spróbowałam wysłać maila. Utrudniały mi to piekące,
załzawione oczy, w których litery rozmazywały się na tyle mocno, że wręcz
niemożliwe było odróżnienie jednej od drugiej. Jednak e-mail wpisałam z
dokładnością co do jednej. Zanim wysłałam z roztkliwieniem przeczytałam go
kilkakrotnie. Z zamkniętymi oczyma kliknęłam wyślij.
Odpowiedź przyszła momentalnie.
Z łomoczącym sercem otworzyłam.
E-mail
nie został wysłany. Odmowa serwera. Sprawdź poprawność adresu.
Prawie nie słyszałam jak głośno
zawodziłam. Bolało mnie wszystko w środku, jakby tysiące szpilek przebijało się
przez moje wnętrzności. Z wysiłkiem, wiedziona złudną nadzieją, wprowadziłam
link do Facebook ’a. Wyszukałam Aarona Knight. Przeglądałam profil za profilem,
jednak żaden z nich nie pasował do Tego Aarona.
Sprawdziłam po kolei każdy
portal, którego kiedykolwiek używał. Nigdzie nie zostawił śladu.
Użytkownik
usunął swoje konto.
Adres jest
nieprawidłowy.
Proszę
sprawdzić adres WWW.
W pokoju zrobiło się lodowato.
Powiew październik owego popołudnia mroził mnie niczym suchy lód. Pragnęłam
zasnąć i się nie obudzić. Wstałam, trzęsąc się z zimna. Rzuciłam się na łóżko w
swoim pokoju. Przymknęłam powieki i odpłynęłam.
To coś, z czym
musisz zmierzyć się sama.
- Znasz go? – Veronica stuknęła mnie
długopisem w ramię i wskazała ruchem głowy na siedzącego w rogu blondyna,
którego uprzednio spotkałam na korytarzu. Podążyłam wzrokiem za jej wskazaniem
i nasze spojrzenia się spotkały. W jego oczach była głębia, która mnie
przyciągała. Nie potrafiłam się od niej oderwać.
- Dopiero co go poznałam –
odpowiedziałam, nie odwracając oczu od chłopaka. – Pomogłam znaleźć mu salę.
Nawet nie wiem jak ma na imię.
- A patrzycie na siebie tak, jakbyście
się znali od wieków. – speszona, spojrzałam na nią. Uśmiechała się dwuznacznie –
Nie jest zły.
- Co masz na myśli? – chciałam
udawać obojętną wobec niego, jednak Vera wyłapywała najdrobniejsze sygnały.
- Podoba ci się, sama dobrze o tym
wiesz. Radziłabym ci działać szybko, póki nie straci zainteresowania.
Uniosłam brew.
- Myślisz, że jest zainteresowany? –
odparłam, podśmiewając się lekko.
- No ba. – żachnęła się – Oboje
macie to wypisane na twarzy. Więc skończ tę szopkę i idź się z nim umów.
Spojrzałam na niego raz jeszcze.
Uśmiechał się do mnie nonszalancko. Jeden kącik ust unosił się wyżej od
drugiego. Był to uśmiech zawadiacki, pełen uroku. Nie przenikniony. Mógł
oznaczać tak wiele. To mnie w nim właśnie urzekało.
Zapanował zgiełk. Zadzwonił dzwonek.
Jednak ja widziałam, jak podchodzi do mnie, przepychając się przez ścieśniony
tłum wybiegających uczniów.
- Hej. – powiedział tylko tyle. Tyle
wystarczyło, by upewnić mnie w przekonaniu, że zaczyna się coś ważnego. Coś,
czego nigdy nie zapomnę.
Obudziłam się gwałtownie. Przez moment dyszałam ciężko, szarpiąc
paznokciami pościel. Dłuższą chwilę zajęło mi uspokojenie się na tyle, by
twardo opaść z powrotem na łóżko. Wierciłam się niespokojnie, pojękując cicho.
Starałam się uwolnić od targającego mną bólu, jednakże bezskutecznie. Wciągałam
powietrze zachłannymi wdechami, a mimo tego notorycznie zaduszałam się własnymi
łzami. Szczypałam swoją własną twarz, by upewnić się, czy nadal należy do mnie.
Nie umiałam tak żyć. To było niewykonalne.
Nie byłabym w stanie ponownie zasnąć. Podniosłam się ,wciąż
nieprzytomna, potykając się o wszystko, co tylko leżało na posadzce. Oparłam się o framugę drzwi.
Starałam się zahamować galopujące tętno. Wtem usłyszałam, jak Jenna z kimś
rozmawia.
- Rozumiem, że muszę poddać się tej terapii. Jednakże, nie mogłabym
zostać w domu? Wie, pani mam dorastającą córkę, która przechodzi teraz trudny
okres… Ach tak, rozumiem. No cóż, więc będę musiała ją uprzedzić. Dobrze.
Dziękuję. Do widzenia.
- Przed czym będziesz musiała mnie uprzedzić? – zapytałam drżącym
głosem. Jenna milczała, patrząc na mnie z przestrachem. Jak zwykle.
- Przed czym będziesz musiała mnie uprzedzić?! – wrzasnęłam tym razem,
a oczy znów zaczynały mnie piec.
- Ja… - zaczęła niemrawo. Wiedziałam, że to dobrze nie rokuje. Starając
opanować trzęsienie się kończyn, kucnęłam chowając twarz w dłoniach.
- Nic nie mów – szepnęłam i sama będąc tym zaskoczona, zaczęłam nucić
kołysankę. Przerażającą kołysankę.
poniedziałek, lipca 9
-2-
W powietrzu unosił się charakterystyczny, drażniący zapach kurzu.
Ciepło słonecznego światła przebijającego się przez muślinowe zasłony ogrzewało
moją, już i tak rozpaloną skórę. Odetchnęłam głęboko. Nie miałam ochoty uchylać
powiek. Migawki z ostatniej nocy huczały mi w głowie, nie pozwalając oderwać od
siebie myśli. Nawet nie walczyłam, by się od nich uwolnić. Nie czułam się
winna. Trwałam w przekonaniu, że wszystko potoczyło się dokładnie tak, jak
miało. Zanurzyłam się we własnych wspomnieniach. Ilekroć do nich wracałam,
tętno przyspieszało, a serce tłukło się niemiłosiernie. To było dokładnie to,
czego chciałam. Na ślepo wyciągnęłam rękę w miejsce, w którym powinna znajdować
się jego twarz. Zamarłam. Moja dłoń ścisnęła tylko powietrze. Zesztywniałymi
palcami przeczesałam pościel. Prześcieradło obok mnie było chłodne. Uchyliłam
powieki. Leżałam na łóżku w swojej sypialni. Wokół mnie nie było nikogo.
- Aaron? – szepnęłam. Jeszcze raz
pobieżnie rozejrzałam się po pokoju. Kołdra w miejscu, w którym leżał była
zwinięta.
- Aaron? – krzyknęłam nieco głośniej –
Aaron, jesteś tutaj?
Wrzuciwszy na siebie pierwszy lepszy
podkoszulek, ruszyłam do salonu. Przystanęłam w drzwiach. Wszystko wyglądało
dokładnie tak, jak to wczoraj zastałam. Okropny śmietnik.
- Aaron? –
powiedziałam już bez przekonania. Wyszedł. Może nawet miał rację. Jeszcze Jenna
wróciłaby wcześniej. Sąsiedzi by zauważyli. Nie zdzierżyłabym tych spojrzeń
pełnych dezaprobaty. Westchnęłam. Podeszłam do szafki w kuchni i wyciągnęłam
pudełko płatków pszennych. Nieopatrznie zrzuciłam paczkę z herbatą. Schyliłam
się, by odłożyć ją z powrotem na półkę. Wtem zauważyłam, że na porcelanowych
płytach leży coś jeszcze. Biała karteczka. Mamy cały plik takich w salonie.
Podniosłam ją.
Roselyn
Przepraszam, ale musiałem
wyjść.
Nie wiem, cz
Z miejsca rozpoznałam charakter pisma.
Jednak napis ten mnie przerażał. Ostatnie słowo było urwane. Od litery „z”
ciągnęła się długa, nierówna, rozmazana kreska, jakby ktoś go szturchnął.
Kartka była nierówno pozginana, jak gdyby ktoś chciał ją zmiąć. Przez chwilę
pomyślałam, że może to była próba i kartka, którą miałam być adresatką wygląda
inaczej, ale żadnej takiej nie znalazłam. Wpatrywałam się w pospiesznie
nabazgrane zdanie. Co to miało znaczyć?
Pochwyciłam telefon. Żadnych nowych wiadomości. Żadnych nieodebranych
połączeń. Zerknęłam na zegarek w górnej części ekranu. Jedenasta. Opuściłam
szkołę.
- Cholera. – powiedziałam i zerwałam się na nogi. Wypadłam z
mieszkania jak burza, zatrzaskując za sobą drzwi. W biegu dopinając bluzkę,
walczyłam sama ze sobą, by wyrzucić wspomnienie karteczki znalezionej w kuchni.
Chciałam, by wszystko było w porządku. Przynajmniej dzisiaj.
Rozglądałam
się nerwowo po korytarzu. Wśród tabunów nacierających na mnie uczniów nie
rozpoznałam sylwetki Aarona. Chodziłam poirytowana tam i z powrotem, starając
się odtworzyć wydarzenia od ubiegłego wieczoru do dzisiejszego poranka. Czyżby
mnie unikał? Rozedrgana usiadłam i rozprostowałam nogi, starając się na powrót
zapanować nad własnym ciałem.
Dzwonek. Czy
jego dźwięk zawsze był tak drażniący? Patrzyłam spode łba na kolegów z klasy.
Nagle wszystko wydało mi się obce. Miałam wrażenie, że zaczęłam żyć nieswoim
życiem. Wszyscy z niezwykłą dokładnością mnie unikali wywołując we mnie
niepokój. Przez moment czułam się, jakbym nie istniała. Rozchichotane koleżanki
wymijały mnie szerokim łukiem jak odmieńca. Aarona wciąż nie było.
Usiadłam na
niewygodnym krześle w pracowni chemicznej. Z nerwów wbijałam paznokcie w blat.
Sekundy mijały, każde tyknięcie zegara powodowało u mnie duszności. Nie
potrafiłam już odpędzić obrazu kartki. Każde słowo pulsowało w mojej głowie. Inni
zdawali się nie zauważać mojego zdenerwowania. Jakby krzesło, na którym
siedziałam, było puste. Mój wzrok intensywnie skupiłam na niezapełnionym
siedzeniu pod ścianą. Oczami wyobraźni widziałam jak wchodzi przez drzwi i
uśmiecha się do mnie nonszalancko, jak to miał w zwyczaju. Gdzieś w oddali
usłyszałam swoje nazwisko.
- Anderson! – krzyknęła profesor. Siedziała przy swoim biurku,
patrząc na mnie bez emocji.
- Obecna. – mruknęłam zdawkowo. Skupiłam się na nazwiskach.
Analizowałam jedno po drugim. Knight, Knight, Knight… Czekałam jak zwiotczałe
usta kobiety za biurkiem wymówią tą właśnie nazwę. Jednak ona przeszła
swobodnie z J do L, jakby ono nigdy nie istniało. Następne z nich przepływały
przez moje uszy, jednak żadne nie brzmiało chociażby podobnie.
- Dobrze. Dzisiaj porozmawiamy o…
- Co?! – krzyknęłam zupełnie niekontrolowanie. Kobieta zmroziła
mnie wzrokiem.
- Chciałaś coś dodać… - ironia. Musiała sprawdzić, jak się
nazywam. – Anderson?
Przełknęłam
ślinę.
- Przepraszam… Ale nie pominęła pani kogoś? – kobieta ściągnęła
brwi.
- Nie wydaje mi się, żebym cię nie wyczytała. – mruknęła.
- Nie chodzi o mnie. Mam wrażenie, że Aaron nie został wywołany.
Zapanowała
głucha cisza. Czyżbym znalazła się w jednym z tych filmów, w których znałam
kogoś, kto nigdy nie istniał? Nagle wszyscy zaczęli szeptać między sobą.
Profesor wpatrywała się we mnie jednocześnie zdziwiona i podenerwowana.
- Z tego, co wiem, wynika, że pan… Knight został usunięty z listy
uczniów dziś rano.
Czułam jak
mój oddech przyspiesza, a ciało wpada w drgawki. Co miałam przez to rozumieć?
- Jak to… usunięty? – wyjąkałam. – Nie rozumiem.
- Jego rodzice wpadli tu wczoraj wieczorem i zażądali niezwłocznego
wypisu. Nic nie wiedziałaś?
Czułam, że
coś we mnie wrze. Z obłędem w oczach rozglądałam się dookoła. Nic mi nie
powiedział. Jednakże teraz wszystko wskazywało na to, że mnie zostawił. Puste
spojrzenia. To, jak mnie odpychał. Pytał o datę. Datę wypisu. Pytania o to, czy
jestem szczęśliwa. Chciał wybadać, czy zaboli mnie jak… Zerwie ze mną. A seks? Wykorzystał mnie. Nie,
nie wierzę! W środku głowy chciałam krzyczeć. Wszyscy są zakłamani! Nie, to nie
może być prawda.
Wypadłam jak
burza z sali, trzaskając za sobą drzwiami. Krzyki profesor słyszałam gdzieś w
oddali, jednak brzmiały jak echo. To nie dzieję się naprawdę. Biegłam wzdłuż
korytarza, przepychając osoby stojące mi na drodze. Zdawałam się nic nie
widzieć i nic nie słyszeć. Jakże zdziwiona była sekretarka, gdy z impetem
otworzyłam drzwi do jej gabinetu.
- Jak to, usunięty?! – wydarłam się i spojrzałam w oczy
przerażonej kobiety.
- Ja… Nie wiem o co panience chodzi… Ja… - jąkała się. Byłam
rozdarta.
- Nie mam czasu – nie kontrolowałam już tego co mówiłam. Patrzyłam
na swoje ręce, teraz obce, które odpychają kobiecinę od biurka i przeszukują
szufladę z aktami licealistów. Jak przez
mgłę słyszałam, gdy sekretarka wezwała ochronę. Wyrzucałam jedną teczkę po
drugiej. Kartki latały w powietrzu, jak spadające liście. Desperacko
przerzucałam nazwiska, szukając teczki Aarona Knight. Znalazłszy, drżącymi
rękoma wyciągnęłam ją na biurko.
Wertowałam kartki. Serce waliło mi jak młotem. Bałam się to zobaczyć, a
jednocześnie chciałam mieć pewność. Moje dłonie zatrzymały się. Nie… Stałam
wmurowana w ziemię i nie mogłam oderwać pustego wzroku od słów w karcie. Czułam
jak łza spływa po moim policzku.
Data wypisu: 29
września 2012
Prawie nie zauważyłam, jak dwóch muskularnych ochroniarzy obezwładnia
mnie i wyprowadza z sekretariatu. Kartka znaleziona dziś rano pojawiła się jak
żywa przed moimi oczami. „Przepraszam, ale musiałem wyjść. Nie wiem, cz”. Nie
wiem, czy się jeszcze spotkamy. To koniec.
To właśnie
chciał napisać. To właśnie chciał mi powiedzieć. Usłyszałam czyjś przeraźliwy
krzyk. Mój krzyk.
środa, marca 14
-1-
Zsunęłam torbę z kolan i wrzuciłam ją jednym,
silnym ruchem pod ławkę, na której siedziałam. Podniosłam się i po raz setny
dzisiejszego poranka wyruszyłam w pasjonującą wycieczkę do jego szafki.
Manewrowałam wśród uczniowskiej tłuszczy, starając się utrzymać równowagę. Potknięcie
się w tłumie było ostatnią rzeczą jakiej w tej chwili potrzebowałam.
W milczeniu obserwowałam jego ruchy. Zawsze
zadziwiał mnie fakt, jak pociągające w jego wykonaniu mogą być prozaiczne
czynności. Zapisywałam w pamięci to, jak
zgrabnymi ruchami przekartkowuje swój zeszyt, po czym z pośpiechem wrzuca go do
szeroko otwartej, męskiej torby Calvina Kleina. Zmierzwia dłonią swoje złotawe
włosy i zatrzaskuje szafkę. Okręca się i rusza w moją stronę. Podnosi
wzrok i rozciąga usta w szerokim uśmiechu. Odwzajemniłam go. Podszedł już tak
blisko.
- Hej. – powitał mnie nieśmiało, jakby nie
wiedział jakie słowa będą odpowiednie. Pocałował mnie tak delikatnie, jak
porcelanową lalkę, którą boi się stłuc. Nie odczuwałam już sfrustrowania, tylko
jego oplatające mnie w talii ramiona i zapach jego wody toaletowej.
- Hej. – szepnęłam, gdy tylko na powrót
otrzeźwiałam.
Do sali wdarliśmy się niemal niepostrzeżenie.
Kilka ciekawskich głów odwróciło się w stronę drzwi, sprawdzając tożsamość
nowoprzybyłego gościa. Z ociąganiem opuściłam jego dłoń i podeszłam do mojej
ohydnie zielonej ławki wymazanej w różnorakie napisy. Codziennie pojawiał się
nowy, niechlujnie wybazgrany kilkakrotnymi pociągnięciami długopisem,
prezentujący nieraz sprośne treści. Sama też kiedyś napisałam tutaj swoje
miłosne wyznanie, ale na całe szczęście zostało ono skrupulatnie wytarte przez
ówczesną woźną. Zaczęłam bezmyślnie mazać ołówkiem po okładce książki.
Popatrzyłam na mojego blondyna siedzącego pod
ścianą. Kochałam jak unosił jeden kącik ust. Na ten widok, z moich płuc
uchodziło powietrze, a nogi wiotczały. Uwielbiałam też , jak w skupieniu bawi
się piórem, jak komicznie unosi brwi, jak gestykuluje, gdy mówi, jak czasem
mimowolnie wytrzeszcza oczy, jak pochyla się do przodu, gdy siedzi i roztrzepuje
włosy… Krótko mówiąc wszystko. Każdy najmniejszy ruch. Każdy oddech.
Słowa profesora literaturoznawstwa
pieczołowicie omijały moje uszy, pilnując, bym nie zrozumiała ani jednego z
nich. Czas był jednak po mojej stronie. Przyspieszył krok, pomagając mi czym
prędzej opuścić pomieszczenie.
Gdy wyszłam na dziedziniec, musiałam zamknąć
oczy, chroniąc je przed promieniami słońca. Nie spodziewałam się ich, będąc
przyzwyczajona do nieustannie przykrytego warstwą chmur nieba. Wszystko wyglądało tak pięknie w blasku dnia.
Kształty i cienie na kamiennym bruku żyły własnym życiem. Od reszty świata
odgradzała nas zwarta bariera wiekowych buków. Przysiedliśmy na rozpadającej
się ławce z odchodzącą z desek farbą. Leżałam na jego kolanach i obserwowałam
rozświetlony nieboskłon, podczas gdy on gładził kosmyki moich włosów i patrzył
daleko przed siebie. Od niecałych paru godzin sprawiał wrażenie nieobecnego,
jakby wyzbył się duszy. Niepokoiło mnie to.
W pewnym momencie zmarszczył gniewnie brwi i spiął mięśnie.
- Coś cię trapi? – zapytałam go w końcu,
starając się by mój głos nie zabrzmiał desperacko. On zamrugał oczami, jak
wyrwany z transu, urwał napoczęty oddech i przeniósł wzrok na moją twarz.
- Nie. Dlaczego tak sądzisz? – uśmiechnął się
sztucznie. To nie był jednak „ten” uśmiech.
- Jesteś taki… inny. – zaobserwowałam, że
zacisnął szczęki i na jego twarzy pojawił się przelotny grymas. Nie wiedział co
powiedzieć.
- Po prostu zmęczony. – odparował kpiąco i dla
potwierdzenia własnych słów schował twarz w dłoniach. Analizował moją reakcję
patrząc spomiędzy palców. Westchnęłam ciężko. Miałam wrażenie, że stara się
mnie wywieść w pole.
- Aaron… Jeżeli coś się stało, to…
- Wszystko jest w porządku. Dlaczego zawsze
wszystko komplikujesz? – chyba pierwszy raz w życiu użył tego pretensjonalnego
tonu w stosunku do mnie. Spojrzałam mu prosto w oczy. Mogłabym przysiąc, że
krył się w nich smutek. Pełna podejrzeń odwróciłam głowę w kierunku głównego
placu.
- Załóżmy, że ci wierzę. – odparłam i
podciągnęłam się z trudem na dłoniach. Gdy usiadłam, Aaron objął mnie
ramieniem, jednak w tym geście było coś tak fałszywego, że miałam wrażenie
jakby koło mnie siedział intruz. W
pewnym momencie nachylił się i pocałował mnie w szyję. Potem drobniejszymi
pocałunkami naznaczył drogę z zagłębienia pod uchem, przez żuchwę, do ust.
Pomimo świeżego powietrza, zaczynało mi go brakować, a po kilku sekundach
zapomniałam gdzie jestem. Daty Święta Dziękczynienia. Adresu swojego domu.
Swojego wieku. Mojego imienia. Mojej twarzy.
Matka była już przyzwyczajona do obecności
Aarona w domu. Nie musiałam dopytywać jej o pozwolenie. Wiedziała, że on i tak
będzie ze mną. Zawsze mi towarzyszył. Jak cień.
To był już nawyk. Chodzenie krok w krok.
Trzymanie za ręce. Wymienianie spojrzeń. Rozmowy bez słów. To dla mnie tak samo
naturalne jak jedzenie, czy mruganie oczami. Każdy ma swoje nawyki. Niektórzy
obgryzają paznokcie aż do krwi. Inni obsesyjnie gładzą włosy lub notorycznie
przeglądają się w lustrze. Ja trzymam przy sobie Aarona. Albo on trzyma przy
sobie mnie.
- Dlaczego nic nie mówisz? – zapytał
stanowczo. Zdziwiłam się. Do tej pory nie przeszkadzało mu moje milczenie. –
Powiedziałem coś nie tak?
- Nie. – odpowiedziałam, lecz po chwili
zaczęłam się zastanawiać, czy to na pewno prawda – Po prostu… Jakoś nie
poczuwam się do rozmowy.
- Jesteś nieszczęśliwa?
To pytanie było aż śmieszne.
- Nie, oczywiście, że nie! – niemalże
wykrzyknęłam
- Wydajesz się być. – naciskał. Czy on
oczekuje ode mnie gorączkowych zapewnień o mojej wewnętrznej radości? Nie
wiedziałam, jak ubrać słowa targające mną odczucia. Każde z nich wydawało mi
się nieodpowiednie. On tymczasem brutalnie schwycił moje nadgarstki i
przyciągnął je do swojej piersi, patrząc mi głęboko w oczy.
- Roselyn, czy jesteś szczęśliwa? – potrząsnął
mną żądając odpowiedzi. Jego wzrok wiercił mi w umyśle, nie pozwalając się
skupić. Patrzyłam z nutą przerażenia na ten bezkresny błękit jego tęczówki.
Zupełnie niekontrolowanie przycisnęłam swoje wargi do jego warg. To powinno mu
starczyć za wszystkie odpowiedzi. Jednak on, odepchnął mnie po paru sekundach,
odsuwając się na dwa kroki. Zaczął iść szybciej. Zatrzymałam się zszokowana.
- Aaron! – zawołałam go oskarżycielskim tonem.
Wahał się. W końcu odwrócił się i objął mnie.
- Przepraszam. – szepnął mi do ucha.
Przytrzymał mnie jeszcze przez kilka chwil, powtarzając „przepraszam” jak
litanię. Pocałował mnie w czoło i zaczął iść koło mnie. Wciąż nie bardzo
wiedziałam jak zinterpretować jego uprzednie zachowanie. Miałam wrażenie, że
moje życie stało się jednym wielkim talk-show, a on jest aktorem, który nie
może już dłużej trzymać się roli. Rozejrzałam się dookoła, upewniając się, czy
nie śledzi mnie gromadka ludzi, która zaraz wyskoczy zza krzaków i wrzaśnie
„Mamy cię!”.
- Którego dzisiaj mamy? – to wyrwane z kontekstu pytanie zbiło
mnie z tropu. Spojrzałam na
Aarona, upewniając się, czy na pewno o to zapytał. On patrzył na
mnie z wyczekiwaniem.
- 29 września… - wymamrotałam podejrzliwie. Wtem
chłopak przystanął, zamknął powieki i dokonał głośnego wdechu. Ta akcja coraz
bardziej zaczynała mnie drażnić.
-Aaron, możesz mi łaskawie powiedzieć o co
chodzi? Zachowujesz się co najmniej dziwnie. – wypaliłam. On podniósł do ust
moją dłoń, pocałował i wymruczał:
-O nic. Jak ten czas leci…
Wystukałam numer mieszkania na panelu domofonu.
Rozległ się przeciągły sygnał łączenia z odbiornikiem. Czułam jego oddech na
karku. Stał tuż za mną i obejmował mnie w talii. Po tym krótkim epizodzie w
drodze do domu, wszystko wróciło do normalności. Zaczęłam tupać nogą ze
zniecierpliwienia. W środku nikt nie podnosił słuchawki. Rodzice nie mówili mi,
że wychodzą.
- Nie ma ich? – zapytał. Wydęłam usta w
konsternacji.
- Chyba tak. Nie poinformowali mnie.
- I co teraz?
- Chyba powinnam mieć zapasowe klucze w
torebce. – sięgnęłam za ramię i zaczęłam przeczesywać zakamarki mojej
przepastnej torby. Przerzucałam raz po raz znajdujące się w niej przedmioty, by
w końcu znaleźć pęk kluczy z brelokiem w kształcie wieży Eiffla. Wsunęłam
największy z nich do zardzewiałego zamka w starych dębowych drzwiach. Zamek
zapiszczał, a drzwi z mozolnym skrzypnięciem otworzyły się. Weszłam do środka,
Aaron krok w krok za mną. Delikatnie stąpaliśmy po schodach prowadzących na
drugie piętro starej kamienicy przy Tampton Avenue. Stanęłam przed dobrze
znanym mi progiem. Kiedy chciałam nacisnąć dzwonek, zza niego wypadła mała biała
kartka. Podniosłam ją i zgłębiłam jej treść.
Rose,
Musiałam pojechać do ojca. Wrócę jutro
po południu. Nie nabrójcie zbytnio :)
Jenna
Schowałam karteczkę do kieszeni.
- Nikogo nie ma. – poinformowałam
chłopaka. Zdawał się być zadowolony z takiego obrotu spraw.
- OK.
Otworzyłam frontowe drzwi. Od progu uderzył
mnie zapach smażonego kurczaka. Musiała wyjść nie dawno. Rozsunęłam suwak
kurtki i sięgnęłam, by odwiesić ją na kołek, ale wyręczył mnie Aaron. Po chwili
sam zaczął szarpać się ze swoim szalikiem.
Przeszłam do salonu i przystanęłam w drzwiach.
Porozrzucane kartki i ubrania. Niedokończona kawa. Niedosmażony kurczak na
patelni. Urwane zdanie w notesie. Musiała wyjść w pośpiechu. Coś było nie tak.
Poczułam, że podszedł do mnie od tyłu. Położył
dłonie na moich biodrach. Wtem przyssał się do mojej szyi. Nieco szokujące.
Posunął się o krok dalej – obsunął bluzkę i obsypał pocałunkami ramiona i
dekolt. Gdy dotarł do ust, poczułam, że całuje inaczej niż zwykle. Zachłannie, wręcz agresywnie. Napiera na
mnie, nie potrafię go powstrzymać. Wręcz sama uczepiam się jago barków,
obejmuje go nogami. Zaczynam mieć problemy z koncentracją. Myśli błąkają się w
moim umyśle, nie mogąc zebrać się w jedną całość. Poczułam tylko, jak
przewracam się na coś miękkiego. Sofa. Wyjście z obu stron zablokowane jego
ramionami. Słyszę swoje imię, które on szepcze raz po raz nad moim uchem.
Jęknął cicho. Pamięć odmawia posłuszeństwa. Kończyny przestały słuchać moich
rozkazów. O jego zamiarach przekonałam się, gdy zaczął szamotać skrawek mojej
bluzki. Dlaczego nie przerywam? Dlaczego nie chcę tego przerwać? Dlaczego
zamiast powiedzieć „nie”, sięgam po guzik jego swetra? Twarde uderzenie.
Podłoga. Nie potrafię formułować myśli. Rozmazany obraz w moich oczach. Aaron.
Jego twarz. Oczy. Włosy. Tors. Dotyk. Pocałunki. Rose, kontroluj oddech. Duszę
się. Łapczywymi łykami wciągam powietrze. Tonę. Chcę tonąć. Nic nie wiem. Nic
nie pamiętam. Film się urywa.
piątek, lutego 17
Prolog
Pamiętam nasze pierwsze spotkanie. Kiedy to było? Ach, tak. Rozpoczęcie semestru, szłam południowym korytarzem do sali nr 8. O co mnie wtedy zapytał? Klasycznie, poszukiwał sali, w której miał mieć lekcję literatury.
Wtedy, gdy pierwszy raz wejrzałam w jego błękitne oczy, nie wiedziałam, że zaprowadzą mnie na dno. Pomyślałam, że mają kolor wody na plaży w Australii. Nieba w pogodny dzień. Mojego ulubionego drinka, Blue Curacao w barze Strikes naprzeciw mojego domu. Długie rzęsy. Uroczo. Żadnych negatywnych skojarzeń.
Nie zlekceważyłam też jego złotych włosów. One również nie budziły moich wątpliwości. Bo cóż mogły przywodzić na myśl promienne blond włosy? Łany zbóż. Piwo korzenne. Piasek w blasku słońca. Lemoniadę. Bukiet słoneczników.
W pewnym momencie zawiesił swój aksamitny, głęboki głos w tak seksowny sposób, że miałam ochotę się na niego rzucić. Byłam zszokowana i niezwykle podniecona tym, że nie spuszczał wzroku. A potem… poszliśmy do sali nr 8. Na literaturę. Może milcząc, ale po co mówić, skoro już wiedzieliśmy wszystko?
Dlaczego nic nie podpowiedziało mi bym uciekła? Siedziałabym teraz u Meg, oglądając Teksańską Masakrę Piłą Mechaniczną. Albo kupowała buty w butiku Louis Vuitton’a w Narisha Mall, jak każda pusta, nic nie znacząca dziewczyna. Jednak ja zapragnęłam tych tajemniczych niebieskich oczu i smukłej, pięknej twarzy, zwieńczonej słonecznymi włosami. Zostawiłam wszystko, bo myślałam, że była jedynym, czego potrzebowałam. Nigdy nie wyobrażałam sobie, jak mogłabym ją utracić. Nie pomyślałam o tym, że kiedyś może jej zabraknąć.
Gdyby nie doszło do tego spotkania, tyle bym nie wycierpiała. Nie kosztowałoby mnie to tyle bólu. Nie przeżyłabym również najwspanialszych chwil mojego życia. A, no i oczywiście bym żyła. O tym nie można nie wspomnieć.
Wtedy, gdy pierwszy raz wejrzałam w jego błękitne oczy, nie wiedziałam, że zaprowadzą mnie na dno. Pomyślałam, że mają kolor wody na plaży w Australii. Nieba w pogodny dzień. Mojego ulubionego drinka, Blue Curacao w barze Strikes naprzeciw mojego domu. Długie rzęsy. Uroczo. Żadnych negatywnych skojarzeń.
Nie zlekceważyłam też jego złotych włosów. One również nie budziły moich wątpliwości. Bo cóż mogły przywodzić na myśl promienne blond włosy? Łany zbóż. Piwo korzenne. Piasek w blasku słońca. Lemoniadę. Bukiet słoneczników.
W pewnym momencie zawiesił swój aksamitny, głęboki głos w tak seksowny sposób, że miałam ochotę się na niego rzucić. Byłam zszokowana i niezwykle podniecona tym, że nie spuszczał wzroku. A potem… poszliśmy do sali nr 8. Na literaturę. Może milcząc, ale po co mówić, skoro już wiedzieliśmy wszystko?
Dlaczego nic nie podpowiedziało mi bym uciekła? Siedziałabym teraz u Meg, oglądając Teksańską Masakrę Piłą Mechaniczną. Albo kupowała buty w butiku Louis Vuitton’a w Narisha Mall, jak każda pusta, nic nie znacząca dziewczyna. Jednak ja zapragnęłam tych tajemniczych niebieskich oczu i smukłej, pięknej twarzy, zwieńczonej słonecznymi włosami. Zostawiłam wszystko, bo myślałam, że była jedynym, czego potrzebowałam. Nigdy nie wyobrażałam sobie, jak mogłabym ją utracić. Nie pomyślałam o tym, że kiedyś może jej zabraknąć.
Gdyby nie doszło do tego spotkania, tyle bym nie wycierpiała. Nie kosztowałoby mnie to tyle bólu. Nie przeżyłabym również najwspanialszych chwil mojego życia. A, no i oczywiście bym żyła. O tym nie można nie wspomnieć.
Subskrybuj:
Posty (Atom)